niedziela, 2 grudnia 2012

Rozdział 2

Sory, że taka długa przerwa, ale cóż... Nie każdy tyle wolnego czasu (A niektórzy mają, ale wolą się opierdalać, jak na przykład ja :3)... A zresztą, nieważne xD Miłego czytania ;D


Steven nie mógł się powstrzymać, żeby nie pogłaskać chmurek, a gdy okazały się w dotyku tak puchate, na jakie wyglądały, zdecydował, że to jest właśnie to, co chciałby robić do końca życia. Chmurki wydawały się nie mieć nic przeciwko.
- Kocham was – oznajmił zupełnie szczerze.
Duff zaśmiał się histerycznie na te słowa. W przeciwieństwie do Izzy’ego, który sprawiał wrażenie jakby okolica nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia, o czym świadczył towarzyszący mu nieodłączny obojętny wyraz twarzy, blondyn czuł się odrobinę nieswojo. Nie trwało to jednak zbyt długo, bo niespodziewanie dostrzegł coś na warstwie puchu pod stopami…
- TAK! Włos z grzywy jednorożca! To będzie moja nowa kolekcja, najlepsza do tej pory! Prawda, że zajebista? – spytał, podtykając znalezisko pod nos Axlowi.
Rudy nawet tego nie zauważył. Wydawał się zupełnie nieobecny. Stał w bezruchu, z niemym zachwytem przyglądając się Krainie Puchatych Tęczy. Czuł, że właśnie znalazł się w raju. Te wszystkie chmurki i tęcze wyglądały jakby tylko czekały na kogoś, kto z pomocą pilarki spalinowej MS 440 firmy Stihl odpowiednio się nimi zajmie. Pogrążony w cudownych wizjach nawet nie zauważył, kiedy Slash znalazł się w posiadaniu jego zapalniczki i wykorzystując chwilę nieuwagi kolegów oraz Eustachego, zbliżył się z nią do jednej z tęczy.
- Spierdalamy, to może zaraz jebnąć! – wrzasnął nagle Slash, rzucając się przed siebie.
- Nieee! – Jęknął żałośnie Axl, załamując ręce. – Ja to chciałem...
- Nie narzekaj tylko spierdalaj! – Ryknął mu nad głową Duff i rzucił się przed siebie, wpadając przy tym na Slasha. 
- Steven, idziemy! No chodź, bo zaraz to wszystko pierdolnie i tyle będziesz miał! – Krzyczał Izzy z miną srogiego rodzica do zjeżdżającego z tęczy perkusisty, ale kiedy ten nie zareagował, gitarzysta wzruszył ramionami i sam podążył za resztą kolegów, którzy byli już prawie w miejscu, w którym przywitał ich Eustachy. 
- Ale patrzcie! Teraz na brzuchu! Juhuu! – Uśmiech nie zszedł z twarzy Adlera nawet kiedy jego ‘zjeżdżalnia’ zaczęła się palić. 
- On zawsze jest takim idiotą, czy dziś mamy jakąś specjalną okazję? – Zapytał półgłosem jednorożec, spoglądając na Izzy’ego, który zdawał się w ogóle nie przejmować całą sytuacją. 
- Domyśl się. – Odburknął Stradlin z typową dla siebie grzecznością i entuzjazmem. Czworo Gunsów tłoczyło się wokół jednej z różowych, puchatych chmurek, próbując ustalić dalszy plan działania („Po prostu spierdalamy, nie?” „Ale kurwa jak, geniuszu?” „Polecimy na pegazach!”), aż w końcu podszedł do nich wciąż uśmiechnięty Steven z w nieco nadpalonej koszulce i skrawkiem tęczy w ręce. 
- Patrzcie, trochę zostało!
- Dawaj to, kurduplu! – Ryknął Duff, wyrywając koledze z ręki barwny strzęp. – Nowa kolekcja! – Izzy westchnął ciężko. Był ciekaw za co aż tak pokrzywdził go los. Bo przecież za ćpanie, chlanie i dilerkę na pewno kara jest mniejsza.
- To w końcu spierdalamy, czy nie? – zapytał po chwili.
- Jak wymyślisz jakiś sposób… - mruknął Slash, rozkładając karty przed sobą i Eustachym. – Ty, jednoróg, umiesz grać?
- Oczywiście – potwierdził Eustachy z wyższością. – Każdy szanujący się przedstawiciel mojego gatunku…
- Stul pysk i graj.
Axl uśmiechnął się pod nosem, zdając sobie sprawę, że właśnie chwilowo pozbył się konkurencji. To była okazja, której po prostu nie można było przepuścić. Gdyby tylko miał ze sobą jakąkolwiek broń, cokolwiek, przy pomocy czego mógłby siać chaos i zniszczenie… A tu nic. Życie jest cholernie niesprawiedliwe i ta myśl powoli zaczynała go wkurzać. Z sekundy na sekundę coraz bardziej, aż w końcu Rudy nie wytrzymał i rzucił się na najbliższą chmurkę, rozrywając ją przy pomocy pazurów oraz zębów.
Cała reszta, przyzwyczajona do podobnych zachowań, nie zwracała na niego uwagi.
- Co to ma kurde być?! – warknął nagle wkurzony Slash. – Myślisz, że jak nie istniejesz, to nie zorientuję się, że oszukujesz, pierdolony kucyku?!
- Wypraszam sobie, nie jestem żadnym kucykiem – oburzył się Eustachy. – Pochodzę z czystej linii jednorożców.
Przyglądającego się ich grze Stevena poruszył inny fragment wypowiedzi kolegi. Jeśli Slash miał rację, światopogląd blondyna runie w gruzach.
- Co masz na myśli mówiąc, że on nie istnieje? – zapytał słabo.
- Daj spokój, Stevie, chyba nie wierzysz już w takie mutanty? – Slash wskazał Eustachego, który chciał coś powiedzieć, ale nie został dopuszczony do słowa. – Krzyżówka konia i rogu nie ma prawa istnieć – oznajmił kategorycznie.
- Ale przecież on… No, jest tutaj – Steven nie zamierzał łatwo pozbyć się swoich przekonań.
- Nie istnieje – powtórzył Slash z uporem.

Steven zerwał się na równe nogi, przy okazji zrzucając z kolan śpiącą smacznie (do tej pory) Daisy. Blondyn zaczął szlochać w niekontrolowany zupełnie sposób, nie zwracając nawet uwagi na to, że wcale nie jest jedyną (nawet pomijając miotającą z oczu pioruny siostrę Stradlina) osobą, która się obudziła. Slash, Axl i Izzy spoglądali teraz na niego z mieszanką zdziwienia i politowania, a Duff biegał po całej działce, zaglądają spod każdy krzak i każdy kamień i wołając „Gdzie jesteś, tęczo?! Wróć do mnie! Potrzebuję cię do mojej kolekcji!” 
- Miałem dziwny sen... – Mruknął w końcu Slash, próbując przeczesać włosy palcami, ale niestety, były one tak splątane, że ręka utknęła mu w tym gąszczu na dobre. Steven zachlipał i otarł oczy rękawem bluzy Izzy’ego, który akurat stał obok. 
- A ja miałem zajebisty, ale KTOŚ mnie obudził! – Axl zamachał szaleńczo rękami, po czym wycelował palec wskazujący prosto w nos Adlera, dając wreszcie upust swojemu sprzeciwowi zasadom savoir vivre’u (Na pewno był to pierwszy taki wybryk. W końcu Axl to dżentelmen jakich mało). 
- Też miałem najpiękniejszy, były jednorożce i chmurki i tęcze... Ale wtedy Slash powiedział, że Eustachy nie istnieje i... No co? Nie zmyślam! – Naburmuszył się blondyn, widząc wytrzeszczone na swoją uśmiechniętą twarz oczy Rose’a i Stradlina (Duff pogrążał się teraz w rozpaczy po utracie największej kolekcji tęcz, Daisy próbowała za nogę ściągnąć go z zapuszczonego trawnika, a Slash wciąż starał się wyplątać rękę z własnych włosów, ale szło mu opornie. Teraz kończyna tkwiła uwięziona aż po łokieć). 
- Nie uwierzycie, ale mi śniło się to samo! Jednorożec z kretyńskim imieniem, Hudson podpalający tęczę i... – W tym miejscu Rudzielec uśmiechnął się z rozmarzeniem - ...te małe chmurki! Drą się zupełnie jak wata! 
- Taa... Mi też się to śniło – Dodał Izzy. – Ale myślałem, że to od spania na mokrym trawniku...
- Ja myślałem, że to nieświeże burito... – Przytaknął Steven z powagą i poklepał kolegę po ramieniu, co zapewne miało być gestem połączenia się w bólu i nadziei na lepsze jutro.
- Nie pierdol, Adler. Nawet nie jadłeś wczoraj burito. 
- No właśnie! – Chłopak zrobił zaaferowaną minę i pochylił się ku przyjaciołom – Czy to nie jest podejrzane? 
Pięć dłoni plasnęło głośno o pięć czół. Duff i Daisy stali w drzwiach altanki kręcąc głowami z niedowierzaniem, Axl i Izzy zrezygnowali z dalszej konwersacji z osobnikiem, który w ich mniemaniu był mniej inteligentny niż wcześniej wspomniana przekąska. A jeśli Axl Rose uważa cię za głupszego niż trochę mięsa i fasoli w kawałku ciasta, to prawdopodobnie nie ma już dla ciebie nadziei. Po chwili wszyscy spojrzeli na Stevena, na którego czole także malował się czerwony ślad po uderzeniu. 
- Matko... – Jęknął chłopak, kręcąc głową z rezygnacją. – Hudson, ale z ciebie idiota...
- Ze mnie, tak? – Slash spojrzał na Stevena znacząco, wciąż próbując uwolnić rękę. W końcu zorientował się, że jest to znacznie trudniejsze zadanie, niż mu się wydawało. Zbyt trudne. – Ekhem… Pomoże mi ktoś, czy będzie tak stali i patrzyli jak debile?
- Jasne – zgodził się Axl, z podejrzaną życzliwością. – Zaraz wracam.
Rudy wyszedł z altanki, a po chwili do uszu pozostałych dotarła mieszanina huku oraz przekleństw. Wreszcie wrócił i stanął w drzwiach, uśmiechając się niewinnie.
- To pomożesz? – zniecierpliwił się Slash.
- Jak obiecałem – potwierdził Axl, wyciągając zza pleców sekator.
Na ten widok gitarzysta poderwał się z miejsca i rzucił do ucieczki, wrzeszcząc coś w stylu „Nie pozwolę ci ich tknąć, psychopato!”. Axl nie zamierzał jednak poddać się tak łatwo („Chcę ci tylko pomóc!”), chociaż złośliwy uśmieszek goszczący na jego twarzy mógł pozostawiać wątpliwości co do rzeczywistych intencji Rudzielca. Do pościgu wokół altanki dołączył również Duff, kiedy uświadomił sobie, że lok Slasha też mógłby być całkiem dobrym zalążkiem nowej kolekcji.
- Mam to w dupie, idę spać – mruknął Izzy, po pięciu minutach przyglądania się tej zabawie. W końcu wolna wersalka nie mogła się tak po prostu marnować.

niedziela, 2 września 2012

Rozdział 1

Z dedykacją dla wszystkich, którzy wchodząc na bloga zatytułowanego "Guns N' Roses w Krainie Puchatych Tęczy" zastanawiają się, czy to będzie schiza xD
 
 
 
- A oto i jest nasza nowa przezajebista siedziba - oznajmił z dumą Steven, prezentując kolegom działkę (tu: ogródek działkowy). - Znaczy się prawie nasza, no ale zawsze.
Działka wyglądała jak typowa działka, nic specjalnego. Trochę podwiędniętych kwiatków, dużo trawy, jeszcze więcej chwastów. Na środku mieściła się altanka, która lata swojej świetności przeżywała podczas wojny i najprawdopodobniej mniej więcej wtedy była ostatnio używana (nie to żeby dla kogoś z tu zebranych był to problem). Prowadziła do niej żwirowa ścieżka, usypana zapewne dla świętego spokoju  przez jakiegoś nieszczęśnika, którego żona wolała hodować ogórki niż gotować obiady. Zainteresowanie mógł jedynie wzbudzać krasnal ogrodowy. Bo to nie był jakiś tam zwykły krasnal. Ten wyglądał jak metal.
- No i git - stwierdził Slash, przechodząc przez furtkę.
- No nie?- rozpromienił się Steven. - Tylko musimy uważać na...
Nie dokończył, bo przerwał mu dziki wrzask Axla, wykopującego drzwi do altanki. Wypadły od razu.
- Altankę - dokończył blondyn. - Żeby jej nie zdemolować - dodał, po czym machnął lekceważąco ręką. - Naprawi się to potem.
Na te słowa Axl zareagował wybuchem śmiechu. Złowieszczego. Takiego, który sugerował, że nie tylko nie ma zamiaru się przejąć, ale wręcz dołoży wszelkich starań, żeby jeszcze pogorszyć sytuację.
- Sam sobie naprawisz - rzucił. - Jak dla mnie może sobie tak zostać, przecież to nie moje.
Został zignorowany, bo dokładnie w tym samym momencie Duff znalazł zardzewiałego gwoździa.
- O jacież w dupę! - wykrzyknął uradowany. - To nie może być przypadek, na pewno nie! Chłopaki - uniósł przedmiot. - Oto jest zalążek mojej nowej kolekcji!
- Kurwa - mruknął Slash. Kiedy Duff po raz pierwszy przyniósł do domu boczne lusterko z samochodu (który miał wypadek dwie ulice dalej) i oznajmił, że będzie coś takiego zbierał, wydawało mu się to urocze. Ale teraz miał już dosyć wszystkich tych bezużytecznych przedmiotów, stworzonych chyba tylko po to, żeby ludzie pokroju McKagana mogli wkurzać innych.
- Ej, Adler! Ja nie wiem czy ty wiesz, ale w tej naszej nowej, przezajebistej siedzibie jest aż jedna wersalka i to w dodatku w średnio dobrym stanie technicznym i jeden stół, o dziwo nawet nie połamany. – Mruknął jak zwykle zadowolony z życia Izzy, zaglądając do wnętrza altanki.
- Pierdolisz! – Wrzasnął Slash z niedowierzaniem i odepchnął Stradlina na bok, by samemu rzucić okiem na wyposażenie domku. Odetchnął z ulgą, kiedy zobaczył, że Izzy jak zwykle przesadzał. – Jest jeszcze taboret z wyłamaną nogą, debilu.
- Zamawiam wersalkę! – Axl, który w międzyczasie wlazł do środka przez okno (oczywiście uprzednio, mimo protestów Stevena, wybijając szybę) rozwalił się właśnie na jedynym meblu, na którym dałoby się tu spać w miarę wygodnie.
- A ja zamawiam podłogę! Muszę mieć najwięcej miejsca, bo mam ogromną kolekcję gwoździ, którą przecież gdzieś muszę trzymać. – Duff wyciągnął się na betonowej posadzce, ze stopami wystawionymi za próg, bo już się nie zmieściły.
- Będziesz trzymał tego głupiego gwoździa na podłodze i tylko dlatego nie będę miał gdzie spać?! To w takim razie ja zamawiam ten taboret i chuj wam wszystkim w dupę. – Slash usiadł na stołku z miną obrażonego pięciolatka, po czym wylądował na zdezorientowanym McKaganie i jego zardzewiałym gwoździu, kiedy krzesełko rozjechało się, wyłamując przy tym trzy pozostałe nogi. Axl parsknął śmiechem i po chwili oberwał w twarz burakiem.
- Mówiłem, żebyście nie demolowali! – Steven stał za oknem, z całym naręczem buraków, marszcząc przy tym groźnie brwi. Izzy chichotał, na widok miny Rudego, a Slash łkał rozpaczliwie, kiedy Duff próbował jak najdelikatniej wyjąć mu z tyłka swoją kolekcję gwoździ.
- Ekhem... - usłyszeli nagle za sobą. Wszyscy odwrócili się jak na zawołanie. Głos należał do mężczyzny w średnim wieku, który przyglądał się im z mieszaniną zainteresowania, przerażenia oraz dezorientacji. Innymi słowy, znak zapytania zamiast twarzy. Stojąca obok kobieta rozglądała się wokół ze zgrozą, żeby ostatecznie wlepić w swojego męża spojrzenie wyrażające nadzieję, że pomylili adres. Tylko dziesięcioletnia dziewczynka wydawała się być zupełnie obojętna.
- Eee... Cześć tato, cześć mamo - rzucił Izzy, zastanawiając się, o co tu chodzi i co ma znaczyć ta niespodziewana wizyta. Nie to żeby go to interesowało, nic z tych rzeczy.
- To są twoi rodzice? -zdziwił się Slash. - O kurwa... Kurwa! - wrzasnął nagle, bo Duff, korzystając z jego chwilowej nieuwagi, w końcu uwolnił swojego gwoździa, którego teraz przytulał z największą czułością, na jaką było go stać. Zgorszony wyraz twarzy rodziców Izzy'ego sugerował, że nie była to najodpowiedniejsza reakcja. - Znaczy... Dobry.
Ojciec Izzy'ego tylko pokręcił głową, najwyraźniej zdając sobie sprawę, że i tak nic nie zdziała.
- Jeff... - zaczął.
- Izzy - poprawił brunet odruchowo.
- Niech ci będzie. My z mamą wyjeżdżamy - poinformował.
- Spoko - wzruszenie ramion potwierdzało, że Stradlin nie ma nic przeciwko.
- Czyli się zgadzasz? - upewnił się szybko pan Isbell.
Coś tu było nie tak. Przecież nie pytaliby go o zgodę na wyjazd. Pewnie sam by na to wpadł, gdyby choć przez chwilę pomyślał.
- A dlaczego miałbym się nie zgodzić? - zapytał bez cienia podejrzliwości, ale z wyraźnym zdziwieniem.
- Świetnie! No, to bawcie się dobrze, tylko pamiętaj, że Daisy musi chodzić do szkoły.
- Eeee….? – Zapytał Izzy niezbyt inteligentnie, wytrzeszczając oczy na siostrę, która już zdążyła pogrążyć się z nieco zaskoczonym Stevenem w bardzo poważnej rozmowie na temat leczniczych właściwości buraków. Kiedy wreszcie oprzytomniał (na miarę swoich możliwości oczywiście), jego rodziców już dawno nie było na działce, ani nawet w mieście. Początkowo machnął na to ręką, ale kiedy został znienacka ugryziony w łydkę po wejściu na trawnik, złapał Daisy za rękę i nie bacząc na nic wystawił ją za furtkę od działki z gorącą nadzieją, że ktoś ją sobie zabierze. I rzeczywiście, już po chwili marzenie Stradlina się spełniło. Poniekąd. Nie przewidział on tego, że tym miłosiernym frajerem, który się zdecyduje na tak ekstremalny wyczyn jak przygarnięcie jego młodszej siostry, będzie Steven Adler. Tym sposobem Daisy Isbell, ku rozpaczy brata, stała się kolejnym mieszkańcem ogródka działkowego cioci Marthy.
- A tutaj posadzimy kolendrę, dobrze? – Dziewczynka tarmosiła nogawkę spodni Stevena, który chodził za nią po całym ogródku wysłuchując rozmaitych uwag w stylu „wiedziałeś, że pomidorów i ogórków nie powinno się jeść razem, bo ogórek zabija witaminę C zawartą w pomidorach?” czy „naprawdę nie rozumiem ludzi, którzy nie poddają odpadów segregacji, a ty?” z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Axl nie odzywał się do Adlera, bo sina buła pod okiem, ślad po uderzeniu buraka-mściciela, wciąż boleśnie dawała o sobie znać. Obserwował więc tylko tą dwójkę z rządzą mordu wypisaną na twarzy. Nie zdawał sobie jednak sprawy, że sam również jest obserwowany. Zresztą nie tylko on, wszyscy nieświadomie stanowili obiekt permanentnego zainteresowania ukrytej w krzakach Mabel.
- No proszę... - mruknęła dziewczyna do siebie, ale trudno powiedzieć, co konkretnie miała na myśli. Za to trzeba przyznać, że w jej notesie przybyło zapisanych stron, a nastolatka zapisywała tylko najistotniejsze fakty. Oraz każde słowo wypowiedziane przez któregokolwiek z jej idoli. - Wygląda na to, że będzie ciekawiej niż podejrzewałam...
***
Kiedy wieczorem Duff śpiewał kołysankę swojej ogromnej kolekcji gwoździ, liczącej aż jednego gwoździa i jedną ułamaną śrubkę, którą znalazł w szczątkach taboretu Slasha (który leżąc na stole wsłuchiwał się w słowa śpiewane przez McKagana i machał rozkosznie stópką w takt melodii), nie spodziewał się jeszcze w jakie przedziwne wydarzenia zaobfituje ich pierwsza noc w nowym domu. Nie spodziewał się tego też rozwalony na „swojej” wersalce Axl, przeglądający po raz dwudziesty to samo pół Playboya. W posiadaniu drugiej połówki był Steven, a że przypadła mu akurat ta część z rozpiską co jest na której stronie i kawałkiem jakiegoś artykułu, miał przynajmniej co poczytać na dobranoc śpiącej na jego kolanach Daisy. Kiedy tylko dziewczynka zasnęła, Izzy wyciągnął się wygodnie na trawniku przed altanką i mając za towarzysza jedynie Skrzata Adama, z błogą miną oddawał się cowieczornemu rytuałowi wciągania nosem białego proszku, który bynajmniej nie był mąką. Kiedy dzwon na wieży pobliskiego kościoła wybił północ, cała piątka dawno już spała. W każdym razie wszystko na to wskazywało. Oni jednak, choć oczy mieli zamknięte, włosy rozczochrane (bardziej niż zwykle), a buźki zaślinione, przeżywali właśnie największą przygodę swojego życia. Ramię w ramię kroczyli po puchatym podłożu o konsystencji waty cukrowej, a wokół nich brykały jednorożce i pegazy, tu i tam rozpościerały się majestatycznie tęcze, gdzieniegdzie kłębiły się małe, błękitne chmurki. Nawet Steven otworzył szeroko usta ze zdziwienia, kiedy zza jednej z nich wyszedł jednorożec, który… Przedstawił się.
- Jestem Eustachy, Wasz przewodnik. Proszę trzymać się grupy i w razie jakichś nagłych wypadków klasnąć dwa razy. – Powiedział bardzo formalnym i znudzonym tonem, po czym ruszył przed siebie, potrząsając zadem. – Aha. – Odwrócił się jeszcze, kiedy o czymś sobie przypomniał. – Witajcie w Krainie Puchatych Tęczy…
 

wtorek, 7 sierpnia 2012

PROLOG


PROLOG

- Drake, wylatujesz - Jake wciąż wpatrywał się w swojego pracodawcę, ale wyraz jego
twarzy zmienił się diametralnie. Kiedy dowiedział się, że jest wezwany do biura szefa, był
przekonany że usłyszy wiadomość o swoim natychmiastowym awansie. W czym, rzecz jasna,
nie byłoby niczego dziwnego. A tu nagle takie coś. Może to tylko żart?
- Ale... Ale panie szefie! Nie może mnie pan zwolnić! - Mężczyzna uniósł wysoko krzaczaste
brwi.
- Nie mogę? A... czemu?
- Bo mam na utrzymaniu rodzinę! - Lekceważące machnięcie ręki. - Bo poświęciłem tej pracy
całe moje życie! - Kolejne machnięcie - Bo mój wujek był tu kiedyś asystentem dyrektora... -
Zgrzytnięcie zębów - Bo... Mam pomysł na świetny artykuł? - Błysk zainteresowania w
wąskich oczach, skrytych za grubymi szkłami, stał się dla Drake'a ostatnim promyczkiem
nadziei. Światełkiem w tunelu. - Całą, dłuuugą serię artykułów. - Zakończył powoli i dobitnie,
akcentując każde kolejne słowo.
- Mów dalej - zachęcił go szef.
- Eee... - Jake zawahał się na ułamek sekundy, ale zaraz otrząsnął się i kontynuował. -
Naprawdę długą serię artykułów... Tak długą jakiej jeszcze nie było. A nawet dłuższą.
- Konkrety poproszę.
- Konkrety, tak? Konkrety... No właśnie miałem mówić o konkretach - zapewnił. Szef
westchnął zniecierpliwiony.
- Czekam.
- No więc... To będzie taka długa seria artykułów o... Zespole rockowym.
- Zespole rockowym? - powtórzył szef.
- Dokładnie! Znanym zespole rockowym. Czyż to nie jest genialne?
- Ostatnia szansa, Drake. Ale wiedz, że mam cię na oku. Jeśli coś spartaczysz, wylecisz
stąd z prędkością światła. W następnym numerze chcę pierwszy odcinek. Tylko to musi być
coś świeżego. – Mężczyzna przymknął oczy, delektując się wizją wyprzedania wszystkich
egzemplarzy tygodnika, o wdzięcznej nazwie „Enter” - Coś, czego jeszcze nie było…

***

Kobieta siedziała przy oknie, rozwiązując prostą krzyżówkę z jakiegoś szmatławego
czasopisma. Jej mąż, wysoki, szczupły mężczyzna chodził nerwowo po pokoju z rękami
założonymi na plecach i po raz kolejny rozważał wszystkie "za" i "przeciw."
- Czy ty nie możesz usiąść, kochanie? Nic tylko podłogę wycierasz, a mądrzejszy od tego nie
jesteś. - Zapytała, poprawiając na nosie druciane okulary. - Skoro już kupiliśmy bilety, nie ma
co się zastanawiać. Daisy nie jest już dzieckiem, poradzi sobie. No i pamiętaj, że nie będzie
sama. – George mruknął coś niezrozumiale pod nosem i podrapał się po łysiejącej głowie.
- Przecież on jest zupełnie nieodpowiedzialny! Za grosz poczucia obowiązku! Rozpuściłaś
go i wszystko przez to! Jakby tu była jakakolwiek dyscyplina, to by chłopak w domu siedział,
żonę znalazł, a nie! I teraz byśmy sobie mogli wyjechać na wakacje bez zamartwiania się o
przyszłość naszego dziecka! - Wyrzucał z siebie, żywo gestykulując.
- Że to niby moja wina, tak? -kobieta spojrzała na męża groźnie.
- No... - George zawahał się. - Może nie tak do końca.
- Poradzi sobie, zobaczysz. Oboje sobie poradzą. W dodatku to będzie dla niego dobre
doświadczenie. A nuż w końcu dorośnie i zapragnie założyć rodzinę?

- No proszę cię... - mężczyzna zdawał sobie sprawę, że jego żona jest trochę naiwna, w
końcu inaczej pewnie nigdy by jej nie poderwał, ale nie sądził że jest aż tak źle. - On? To ja
już prędzej uwierzę w jakieś UFO czy inne takie. Przecież on się nawet do tego nie nadaje.
Nie pamiętasz jak było?
- Bo dałeś mu zły przykład!
- Mnie do tego nie mieszaj! - Obruszył się mężczyzna, zatrzymując się w miejscu i po chwili
znów ruszył przed siebie, ale teraz zataczał koła w przeciwnym kierunku. - To była tylko i
wyłącznie jego wina!
- Och, nie kłóćmy się, tylko lepiej wymyślmy jak powiedzieć o tym Daisy. Nie mam
pojęcia jak ona na to zareaguje. Ostatnio dziwnie się zachowuje. Ciągle na coś narzeka,
wczoraj mi czytała jakieś głupoty o zdrowym odżywianiu. Ugryzła mnie, jak chciałam ją na
skróty przeprowadzić, bo po trawie się nie depta, no ludzie! - Kobieta pokręciła głową z
niedowierzaniem.
- Też coś! Ona się po prostu wdała w twoją matkę!
- Zostaw mamusię w spokoju!
- No proszę, na mamusię to słowa nie dasz powiedzieć, a na własne dziecko narzekasz, tak?!
- Nie przeginaj, mój drogi, bo zaraz powiem, co myślę o TWOJEJ matce...
- Przestaniecie się kłócić, czy nie?! - Mała, ciemnowłosa główka wsunęła się do pokoju przez
szparę między drzwiami a framugą. Rodzice popatrzyli w osłupieniu najpierw na siebie,
a potem na nią. - No i co się gapicie? W całym domu was słychać. Jestem spakowana,
zawieźcie mnie gdzie macie zawieźć i jedźcie sobie już na te wakacje. A ekologia, to nie są
żadne głupoty. - Burknęła i zniknęła w korytarzu.

***

- Lol, stary, obczaj jaka akcja! - rzucił Ash do telefonu, po którego drugiej stronie tkwił jeden z
jego ziomów. - Normalnie z chaty spierdoliłem, czaisz?
- Hyhy, ale szprycha- jak na Łysego to i tak był dość głęboki komentarz.
- No. Do brachola wbiję. - Ash uważał, że to naprawdę wyjebany pomysł. Zajebanka po
prostu. Slash co prawda ma tak siarską ksywę że żal przy ludziach do niego coś mówić, ale
przynajmniej ma własną chatę. Chyba. No, pod mostem raczej nie kampi w każdym razie.
- A jak brachol będzie ci kazał wypierdalać? - zainteresował się Łysy, co zirytowało młodego
Hudsona.
- Twoja stara kurwa - warknął jak najbardziej w temacie. - I tak do niego wbijam i chuj mnie
jego zdanie obchodzi.

***

W nikłym świetle latarni ulicznej, na jednej z wąskich, brudnych uliczek LA, od dłuższego
czasu stała szczupła postać w długim płaszczu, z lornetką przytkniętą do ciemnych oczu i
obserwowała bacznie wejście do jednego z klubów. Nie drgnęła ani razu, odkąd pojawiła się
w tamtym miejscu. Dopiero, kiedy drzwi, otworzyły się, wypuszczając na chwilę na zewnątrz
gwar głośnych rozmów, dźwięki klubowej muzyki i zapach alkoholu, lornetka szybko
powędrowała do obszernej kieszeni płaszcza. Tajemnicza postać, starając się nie rzucać
w oczy, sunęła wolnym krokiem za grupką roześmianych (i rzygających na prawo i lewo)
przyjaciół. Starała się pozostać niewidoczna, co nie było wcale takie znowu trudne, gdyż
tamci byli zbyt zajęci sobą, żeby zauważyć choćby i sunący środkiem ulicy ruski czołg, gdyby
takowy jakoś się tam znalazł. Taki stan rzeczy bardzo jej odpowiadał. Z tej samej kieszeni,

do której trafiła lornetka, wyciągnęła gruby notes i zaczęła pospiesznie notować w nim
dobiegające do jej uszu słowa. Mogła bez najmniejszego problemu robić to idąc, ponieważ
słów tych nie było zbyt wiele, a większość się powtarzała („no i kurwa jak ci kurwa powiem to
kurwa nie uwierzysz”). W dodatku wypowiedzi co chwila przerywał głośny wybuch śmiechu
albo jakiś inny nieciekawy odgłos. Dziewczyna czuła się jak w raju.

***

- Nie nadaje się pani na sekretarkę - mruknęła Abby, przedrzeźniając faceta, od którego
przed chwilą usłyszała te słowa. - I co jeszcze, może mi powiedzą, że do smażenia frytek też
się nie nadaję?! - podniosła ton, a w jej głosie można było wyczuć nutkę histerii.
Szła właśnie ulicą, wracając do domu z kolejnej nieudanej rozmowy kwalifikacyjnej. To
wszystko było zwyczajnie niesprawiedliwe, chociaż nie potrafiłaby uzasadnić dlaczego
tak uważa. Była młoda. Zdolna. Dopiero co skończyła cholerne studia. I nigdzie nie mogła
znaleźć pracy. Jak tak dalej pójdzie, to wyrzucą ją z mieszkania, za które zwyczajnie
nie będzie miała jak zapłacić. A jakby tego było mało, to jeszcze gada teraz sama do
siebie. Podążała w kierunku najbliższego przystanku autobusowego, zastanawiając się
jednocześnie, czy nie lepiej przejść te kilka kilometrów pieszo i zaoszczędzić pieniądze
przeznaczone na bilet i kupić sobie przynajmniej bułkę i nie umrzeć z głodu. Mocno
przesadzała, miała jeszcze trochę oszczędności, ale taka już właśnie była. Zbyt wrażliwa,
trochę nieporadna życiowo, a do tego blondynka. Kiedy właśnie doszła do wniosku, że już
nigdy nie znajdzie pracy, bo kto by zatrudnił taką życiową kalekę, na twarzy rozpłaszczyła
jej się kolorowa ulotka niesiona przez wiatr. Dziewczyna chwyciła ją w dłoń, poprawiła na
nosie okulary o grubych szkłach i wczytała się w treść, którą próbowała jej przekazać słodko
uśmiechnięta kobieta w niebieskiej koszuli wymalowana na owym papierzysku. Z tego co
Abby zrozumiała, poszukiwało się młodej, charyzmatycznej dziewczyny na stanowisko
telemarketerki. To było to. To musiało być to! Ulotki nie uderzają w twarz przypadkowych
przechodniów, o nie! To musiało być przeznaczenie! Dziewczyna okręciła się dookoła,
próbując ustalić swoje położenie, żeby następnie udać się do siedziby firmy, w której czekała
na nią praca.

***

- Ale maaamo! - Wyjęczał chłopak po raz dwudziesty w ciągu ostatnich pięciu minut.
- Przecież wiesz, dziecko, że działka nie jest moja, tylko cioci Marthy. - Odpowiedziała mu
mocno zirytowanym tonem tęga kobieta. Kochany synalek właśnie uwiesił się jej kraciastej
spódnicy i wył rozpaczliwie, próbując zmiękczyć jej serce, tak jak tłuczek, który dzierżyła w
dłoni zmiękczał kotleta. Dobrze wiedział, że na mamusię zawsze to działało i tym razem też
się nie pomylił.
- Dobrze, porozmawiam z ciocią. - Wycedziła w końcu przez zęby, a on w magiczny sposób
stał się z rozpaczającego młodzieńca, młodzieńcem najszczęśliwszym na ziemi.
- Dzięki, mamo. Kocham cię. - Powiedział wzruszony, przytulając ją do siebie i brudząc się
przy tym bułką tartą.
- Nie tak szybko. Wiesz, że ciocia będzie miała na pewno jakieś warunki. - "Warrrunki"
rozbrzmiało złowrogo w główce chłopaka, ale że nie miał on w zwyczaju zbyt długo
pozostawać w stanie nie-szczęścia (tudzież szczęścia utajonego), zaraz znów uśmiechnął
się szeroko.
- Spokojnie, przecież mnie znasz. Ciocia Martha nie wymyśli na pewno niczego, czego nie

dałoby się jakoś załatwić.
- Tak, znam cię -potwierdziła kobieta. - Aż za dobrze i właśnie dlatego nie wiem, czy to
aby dobry pomysł - jedno spojrzenie w oczy syna kazało jej jak najszybciej zakończyć ten
wywód. - No ale nieważne. Już się przecież zgodziłam, tak?

***

- Słyszał ksiądz, co tam się wyrabia? - zapytała siostra Aurelia, kręcąc głową z dezaprobatą.
- Co ja pytam, oczywiście, że ksiądz słyszał. Chyba cała ulica słyszała.
- Ma siostra na myśli tych młodych ludzi? -upewnił się ojciec Jack, po czym westchnął,
rozkładając ręce w geście bezradności. - Tacy młodzi...
- A tacy zepsuci - dokończyła zakonnica.
Staruszek spojrzał na nią z wyrzutem.
- Nie możemy ich od razu przekreślać, prawda? - zauważył i zastanowił się. - Myślę, że
powinniśmy im pomóc.
- Chce ksiądz tam iść? - siostra Aurelia wyglądała na przerażoną taką ewentualnością.
Najchętniej wyniosłaby się co najmniej kilkaset kilometrów dalej od tych satanistów.
- Taka jest nasza misja.




No okej. Z tej strony Lise i Veronique, czyli kolejna przegenialna Spółka Z (bardzo) Ograniczoną Odpowiedzialnością. A może i nawet Spółka Zuepłnie Nieodpowiedzialna. Wyskrobałyśmy dla Was taki tam prolog do takiego tam ryjącego banię opowiadania. Jeśli zaintrygował Was tytuł, to życzę szybkiego powrotu do zdrowia ;P Kraina Tęczy się pojawi. Mam nadzieję, że macie teraz nagmatwane w główkach i nie wiecie o co chodzi. "Taka jest nasza misja" xD Mam nadzieję, że się podobało xD Czekamy na komentarze :D